Oto nastał dzień, kiedy silna grupa pod wezwaniem Group Training postanowiła poczuć na własnej skórze co to znaczy wystartować w Zimowym Spartan Race. Prestiżu dodawał fakt, iż jako jedni z dwóch i pół tysiąca zawodników wzięliśmy udział w pierwszym na świecie (!) zimowym SR, zwanym również Founder’s Race.
Niezwykły byt zatem cały dzień, począwszy od godziny 5.00 rano, kiedy zebraliśmy się pod Decathlonem (miejsce przypadkowe – wspominana firma nie jest – jeszcze – naszym sponsorem). Pora to była okrutna biorąc pod uwagę fakt, że niektórzy zawodnicy jeszcze kilka godzin wcześniej bili własne rekordy na piątkowym WOD’ie. Nikt z nas bowiem nie jest na tyle szalony by w wolną sobotę wstawać o 4.00 rano,ale każdy na tyle zakręcony, by jechać do sąsiedniego kraju, żeby wbiegać sobie 5km pod górę pokonując przy tym ponad 15 przeszkód.
Wraz ze specjalistycznym sprzętem (Spartańskie hełmy – made by Zbigniew, oraz włócznie – made by Opera Krakowska, odzież termoaktywna – made by różne firmy) wyruszyliśmy w kierunku granicy. Pan kierowca był chyba pod wielkim wrażeniem naszych Spartanek, bo gdyby nie czujne oko szefowej Klubu Kibica – Lucyny i jej niezawodnego GPS, pomyliłby drogę i tyle by było z naszego startu.
Przez całą drogę, śniegu jak na lekarstwo, aż zaczęłam się zastanawiać czy zdjęcia z przygotowań, które ukazywały się na oficjalnej stronie organizatora, nie są czasem dziełem Photo Shopa. Dopiero ostatnie 10km podjazdu pod Chopok uświadomiło mi w co się wpakowałam. Spojrzałam z litością na moje adidasy. Śniegu była masa, a jakby tego było mało jeszcze zaczął padać z nieba.
No i zaczęło się! Rejestracja. Sprawdzenie chipa do pomiaru czasu – w końcu musi być dowód na to, że przebiegłam trasę w mniej niż 6 godzin! Przypięcie numerka. Jedna bransoletka, druga bransoletka. Gwizdek. No chyba wszystko. I na koniec fotka – jedna, druga, aż nam zabrakło czasu na rozgrzewkę.
Czekamy na start naszej grupy. 10:29. Patrze na Anię i razem zastanawiamy się co my tu robimy?! Trzeba było zostać w domu, pod ciepłym kocykiem, z gorącą herbatą. Nie, nie, nie… w końcu jesteśmy córy Sparty! Zaczyna się odliczanie. Jeszcze szybkie „Zaczynamy razem – kończymy razem”! Bo Group Training to nie tylko nazwa, to prawdziwy team spirit, a drużyna tylko razem silna!
Wystartowałyśmy… Miało być pięknie, zwinnie, niczym lanie po lesie, z kamyczka na kamyczek, szczególnie, gdy fotograf w pobliżu. Jednak śnieg sprawił, że było nieco wolniej, trochę koślawo, a czasami w stylu – tylko się nie zabij, a przynajmniej nie na samym początku trasy. Nie obyło się oczywiście bez szkód – Anie zaatakował gałąź,w związku z czym jej koszulka zyskał nowy, dziesięciocentymetrowy otwór wentylacyjny. Ale co tam, biegniemy dalej, a przynajmniej do momentu, kiedy naszym oczom ukazała się ponad 2 metrowa, drewniana ściana. Ścianę można było pokonać na dwa sposoby. Pierwszy, wziąć rozbieg, wskoczyć, podciągnąć się, przeskoczyć. Drugi, (wybrany przeze mnie) – wyprostować plecy, wypiąć pierś i uśmiechnąć się do nabiegających dwóch zawodników płci męskiej. Innymi słowy, Spartan Race oprócz wielu zalet jest także doskonałym miejscem na znalezienie wysportowanego męża. Męża tym razem nie znalazłam, ale przeszkodę pokonałam.
Kolejne wyzwanie pozwoliło się cofnąć a czasie do czasów dzieciństwa. Do jednej reki dostałam worek ze słomą, do drugiej 25kg worek z piaskiem. Zadanie polegało na tym, żeby na jednym zjechać a drugi wnieść do góry. Żeby nie było wątpliwości – zjeżdżało się na słomie, wnosiło – piasek! Po zjeździe, pomyślałam – Ja chcę jeszcze raz! A tu jeszcze trzeba „zabawki” odnieść na miejsce.
Biegniemy, a raczej staramy się biec. Góry nie ma końca… aż tu nagle na horyzoncie pojawia się skupisko ludzi. Może połowa trasy? Ciepła herbatka? Nic bardziej mylnego – Monkey Bar (nie, nie, nie bar i tzw., małpki jako miara pojemności– kolejna przeszkoda). Zaliczyłam dwa szczebelki i glebę, po czym jeszcze 30 kolejnych gleb, czyli 30 karnych burpees. Myślę, sobie, no to teraz już tylko zbieg, ale nie – rozpoczęłam podróż niczym z szafy do Narnii. Na lewo choinka, na prawo choinka, po drodze przejście pod drutem kolczastym. No,to teraz już na 100% będzie w dół. Ale nie…. Moim oczom ukazał się szczyt i maleńkie postaci na końcu ścieżki. „Wy sobie chyba, ***** jaja robicie?!” – pomyślałam. No ale jak? Ja nie dam rady?! Odruchowo sprawdziłam, czy mam w kieszeni gwizdek – we mgle, na wietrze, mógłby się przydać, gdybym zaczęła po drodze zamieniać się w Spartańskie Zombie.
Można było biec, co mnie odrobinę przerosło – wystarczył marsz. Byli jednak tacy co biegli, niebo było im bliskie, dosłownie i w przenośni. Wejście na szczyt świętowałam gorąca truskawkową herbatą. Jeszcze nigdy herbata tak bardzo mi nie smakowała!
Zbieg ze stoku okazał się zjazdem na tzw., piątym punkcie podparcia. Było kilku śmiałków, lub raczej durni (patrz autorka tekstu), którzy postanowili zjechać na brzuchu. Po takim zjeździe moja twarz wyglądała jakbym co najmniej tydzień spędziła w Himalajach. Zjazdów też nie było końca. Kolejny biegł wzdłuż orczyka, a dodatkowa przeszkodę stanowili narciarze wjeżdżający na gorę i patrzący na nas to z litością to ze zdziwieniem.
Ostatni etap prowadził przez fragment lasu, kilka przeszkód i już słychać było ludzi i wiwaty na mecie. Jeszcze tylko skok przez ogień, w moim przypadku na szczęście tylko żar i już, już meta. Do pełni szczęścia i ukończenia wyścigu należało pokonać ostania przeszkodę – Lodowy Pałac. Pałac nawet ładny, dwóch Spartan z lodu u bram, tylko ta 2 metrowa ściana cała z lodu jakoś do mnie nie przemawiała. Na szczęście na horyzoncie pojawiło się dwóch przedstawicieli płci mniej pięknej ale za to silnej i wciągnęło mnie na tą majestatyczną budowlę. Ostatni zjazd, prosto po medal!
Przebiegłam! Huraaaa! Udało się!!! Miałam się popłakać na mecie, a w rzeczywistości pomyślałam „Co? To już koniec? Nie…” Potem już tylko szybkie przebieranie w ciepłe ciuchy, gorąca herbata lub grzane wino i czas świętować ukończenie wyścigu.
Ale świętowanie to już całkiem inna historia…
P.S. Po powrocie do domu, jeden z moich kolegów wymyślił bardzo oryginalny i praktyczny sposób pomiaru czasu zawodnika. Miarą jest 1 Żiżka, czyli czas przebiegu Petera Żiżki (zwycięzcy tego i wszystkich poprzednich biegów SR). Jeśli ktoś jest ciekawy mojego czasu – wynosi on ok. 2,5 Żiżki.
Kinga Masłoń