Zgodnie z coroczną tradycją wziąłem udział w biegu sylwestrowym, organizowanym w samym sercu Krakowa ze startem i metą na krakowskim rynku głównym. Ten bieg jest dla mnie istotnym wydarzeniem, ponieważ rok rocznie stanowi symboliczne podsumowanie mijającego roku, w dokładnie takiej formie, do jakiej jestem przyzwyczajony na co dzień – mocno aktywnej. Szczerze polecam tego typu aktywność fizyczną, ponieważ klimat, jaki potrafią wytworzyć uczestnicy jest wprost nie do opisania. Biegi sylwestrowe mają to do siebie, że poza wszechobecną rywalizacją jest tutaj mnóstwo elementów zabawowych. Tradycją jest konkurs na najlepsze przebranie – jako ciekawostkę podam, że całkowicie nieświadomie organizatorzy tym zabiegiem, jeszcze mocniej, wzmocnili aspekt rywalizacji – zostać wyprzedzonym przez grupę piratów trzymających statek z papuga na pokładzie to naprawdę nie jest nic miłego ;). Wtedy nagle zdajesz sobie sprawę że gdzieś tam jeszcze znajduje się resztka sił, którą właśnie teraz zdecydowanie należy wykorzystać. Mam ambitny plan, aby za rok namówić wszystkich Trenerów, oraz większą grupę Klubowiczów GT i zaskoczyć jakimś oryginalnym przebraniem. Jak nie wyjdzie to najwyżej, jak co roku, przebiorę się za Trenera.
Kolejnym mocnym postanowieniem na przyszłoroczną edycję, jest odrobinę poważniejsze potraktowanie spraw, że tak się wyrażę… organizacyjnych. Tradycją jest, że zbieramy ekipę na bieg gdzieś koło 30 grudnia, oczywiście w godzinach wieczornych (twitter i facebook są w tej kwestii nieocenione), a wpłaty dokonujemy u organizatora, jakiś kwadrans przed oficjalnym startem. O przygotowaniu stricte biegowym nawet nie wspominam, rok rocznie bazujemy na tym co udało się wypracować w ciągu całego roku ;). Idąc tym tropem 30 grudnia mieliśmy zaklepaną ambitną grupę 6 biegaczy sylwestrowych :). Niestety corocznie powtarzające się katastrofy komunikacyjne/przemysłowe/komunalne/lotnicze, oraz wszechobecne klęski żywiołowe nie pozwoliły czterem z nich dotrzeć na linię mety. Na placu boju (dosłownie, o czym później) została Ania Kowalczyk (12 345 treningów w mijającym roku na koncie) oraz Ja :). Z kronikarskiego obowiązku dodam tylko, że do wyboru są dwie kategorie – Radosna dziesiątka (bieg na 10km) oraz Smocza piątka (5km). My ambitnie wystartowaliśmy w Radosnej (dawno nie słyszałem nazewnictwa bardziej odbiegającego od rzeczywistości).
Zaczęło się mocno nietypowo, ponieważ tradycyjnie spóźnieni, zagubieni pomyliliśmy bramki, weszliśmy od złej strony i …stanęliśmy na samym czele wyścigu. Byliśmy pierwsi. No dobra – w pierwszym szeregu, ale wmówiliśmy sobie, że prowadzimy. To uczucie satysfakcji, nawet triumfu – bezcenne. Oczami wyobraźni już widziałem jak utrzymuję tę ciężko wypracowaną i wywalczoną pozycję, na koniec, aby podkreślić swoją dominację, mocno finiszuję, wbiegam na linię mety przy aplauzie publiczności i wpadam w ramiona rozentuzjazmowanych hostess, które wkładają mi na szyje złote medale, a spiker krzyczy moje imię. I nagle 10,9,8 … START! Miało być pięknie. Cel, dokładny plan i realizacja – wszystko było przecież przygotowane i dokładnie rozpisane. Tak miało być, ale dziwnym trafem ludzie zaczęli mnie wyprzedzać, biegli coraz szybciej i sprawiali wrażenie jakby kompletnie nie przejmowali się moja osobą, w ogóle nie zważali, że biegnę wolniej i zaczynam przegrywać :). Jakby tego wszystkiego było mało, kiedy się na nowo (już) rozkręcałem, kiedy kwestią czasu było wyprzedzenie wszystkich i spokojny samotny niczym nie zakłócany bieg po złoto… rozwiązał mi się but (!!) BUT! Sznurówka zaczęła latać na wszystkie możliwe strony i nie było najmniejsze szansy że sama się zawiąże, albo przynajmniej ładnie schowa pod skarpetkę. Oczywiście zatrzymanie nie wchodziło kompletnie w rachubę (wiadomo – wyprzedzi mnie jakieś 11 tysięcy biegaczy, w tym facet w pontonie, gość przebrany za rajdówkę, albo matchboxa wraz ze swoim osobistym mechanikiem). W mocnym postanowieniu kontynuowania biegu wytrzymałem jeszcze może jakieś 400 metrów, ale perspektywa 9km biegu w takich warunkach niestety rysowała się w na tyle czarnych barwach, że… stanąłem. I po kolei – gość w pontonie, kostka Rubika (!), szopka krakowska (!!), Ufo (!!!), wszyscy mnie wyminęli. Ktoś jeszcze rzucił hasłem „znam ten ból, najgorsze dopiero się zacznie” i mogłem wracać na trasę. No i się zaczęło… ambitnie postanowiłem nadrobić stracony czas i pozycje, ruszyłem w pogoń za czołówką.
W pogoń za kostką Rubika na początek. Czołówką się miałem zająć później ;). I pewnie bym się zajął, gdyby nie kolejna przeszkoda. Kolka. Coś co do tej pory kojarzyło mi się z maluchami, poczułem na własnej skórze, a będąc precyzyjnym poczułem na każdym kawałku mojego ciała. Nie biorąc oczywiście pod uwagę drugiego postoju biegłem dalej. Biegłem i cierpiałem. Potwornie cierpiałem. Cierpiałem tak bardzo że nie zdałem sobie sprawy, że w pewnym momencie nie biegnę tylko się posuwam (ten wniosek notabene wysnułem w momencie kiedy wyprzedziła mnie grupa 15 mikołajów, z czego 6 prawdziwych, bo z brzuchami).
Walczyłem o przetrwanie. Pościg za uciekająca kostką Rubika został tymczasowo zawieszony. Te 3 kilometry, kiedy za żadne skarby kolka nie chciała odpuścić, to były najtrudniejsze chwile mojego biegowego życia. Wróć. Nie biegowego. Każdy morderczy trening jaki w życiu odbyłem w porównaniu do tego co przechodziłem na trasie był jak delikatny, poranny orzeźwiający kapuśniaczek, w zestawieniu z tsunami szalejącym na otwartym morzu. I nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, tak jakbym już odpokutował wszystkie możliwe grzechy tego świata – ból odpuścił. Do mety zostało jakieś 4 kilometry i naprawdę ruszyłem. Skrajnie wyczerpany narzuciłem sobie tempo, którego za żadne skarby nie chciałem odpuścić i walcząc na prawo i lewo z własną psychiką dobiegłem do mety :). Hostessy co prawda nie czekały, spiker pominął moje imię, ale i tak było cudownie. Wygrałem z własnymi ograniczeniami i to było najważniejsze. I właśnie tym symbolicznym akcentem chciałem zakończyć, życząc Wam, w imieniu swoim oraz całego teamu GT, ogromnej energii, śmiałych, ambitnych planów oraz dużej determinacji w dążeniu do ich osiągnięcia.
P.S. Oczywiście Ania spisała się rewelacyjnie, dzielnie dobiegła do mety osiągając naprawdę dobry rezultat.
2 komentarzy
kinga
Widziałam tą walkę na 5-6km, chapeau bas za determinację! Biegnijcie w Icebug Winter Trail!
Martita
Gratuluję wytrwałości pomimo trudności 🙂 Przebranie na bieg sylwestrowy 2015–>mój pomysł to … STONOGA 🙂 Tylko kilka treningów w terenie by się przydało 😉 Z taką ilością nóg może być ciężko w zakrętach 🙂
Komentarze są wyłączone.